SONAMARG - Camp I
Dzisiaj moj dzień zaczął się od płaczu. Otóż wczoraj na trekkingu zjaralo mnie słońce i postanowiłem rano się nasmarowac kremem. Niestety byłem dość zaspany i oczy sobie zalatwilem wkladajac w nie paluchy z kremem do opalania.
Na dziś jest plan prosty idę w miasto z lokalnym krawcem -Shimmi'm. W sumie nie wiedziałem, o której zaczynamy więc wstalem o 7.00 a tu cisza jak makiem zasiał. W nocy jak zwykle mieszkańcy obudzili mnie jak ucztowali przed wschodem słońca (ramadan). Chwile pózniej wszedł kierowca z pierwszego dnia i powiedział żebym się nie przejmował i poszedł jeszcze spać. Obudzilem się dopiero koło 9.00 Szef przygotował mi tosta z serem białym i pomidorem a na dodatek chleb podobny do macy z drzemem. Niby mało ale najesc się można.
Wyruszylismy coś koło 10.00. Stare miasto Srinagar piękne, widziałem najstarszy meczet w całych Indiach oraz inne atrakcje w tym głownie targowisko miejskie. Jak zwykle brud brodem brud pogania :/ najlepsze były zapachy przypraw - niesamowite uczucie. Z racji tego ze bardzo chciałem kupić spodnie w stylu "alladyn" Shimmi zaprowadził mnie na stoisko z materiałami i ustalilismy jakie mi się kolory podobają. Potem poszliśmy do jego domu dobić targu. Jak się okazało Shimmi ma jakaś fabrykę i szyje ciuchy od spodni po kurtki. Zachorowalem na jedna skórzana kurtkę w pięknym niebieskim kolorze...a do tego alladynki i jeszcze bluzka alladynka. Po podliczeniu zaczęliśmy dobijac targu przy herbacie ( dobrze ze miałem swój papier mogłem zapisywać wszystko). Ustalilismy zadowalająca kwotę i na jutro wieczor mam mieć wszystko gotowe !
Po drodze Szef mnie zgarnął, bo moje plany się zmieniły i postanowiłem ze zostanę jeszcze jeden dzień dłużej i wyrusze na trekking na lodowiec z noclegiem. Droga zajęła nam blisko 3 godziny. Ale na miejscu jak zobaczyłem widoki to szczeka opada! Coś niesamowitego !
Robiliśmy namiot i razem z Amerykaninem James'em poszliśmy na spacer porobic fotki. Pełni zachwytu latalismy z aparatmi aż w pewnym momencie James mnie zwołał ze jakis patrol wojskowy nas wola ! Hmmm można powiedzieć ze mi życie przeleciał i tysiąc innych myśli. Z odrobina strachu podeszlismy do nich (a mi przez myśl przeszło ze na wszystkich filmach nie lubią Amerykanów za to co robią i ze będziemy mieli przesrane!). Patrol składał się z kilku młodych wojakow i jednego starszego na szczęście jeden z nich znał angielski i mogliśmy się dogadać ale pozostali patrzyli na nas bardzo podejrzliwie z palcem na spuscie swoich AK-47. Czułem jak pot splywa mi po plecach ze strachu.... Wojak chcial od nas paszporty zobaczyc i wizy. W pierwszym odruchu chcialem juz go wyciagnac z mojej sekretnej saszetki pod spodniami ale zdalem sobie sprawe ze jak zaczna po hindusku gadac to bedzie amba i ze jak zabierze mi paszport z byle powodu to mam doslownie przesrane. Powiedzielismy ze paszporty mamy w obozie i jak chca to mozemy pojsc i wszystko pokazac ( dla nas to zabezpieczenie jakies bo w obozie sa nasi hindusi ) w duchu liczyłem na ich lenistwo i się udało. Po chwili rozmowy i wypytaniu nas o wszystkie szczegóły uscisneli nam rękę i powiedzieli żebyśmy ładne zdjęcia robili i mogliśmy sobie pójść. Nie powiem ulzylo mi bo wiadomo takie sytuacje są nie do przewidzenia i wszystko się może zdarzyć.
James przez następne 30 minut przeżywał wszystko jak mrowka okres i wymyślal co rusz różne scenariusze. Ehhh typowo amerykańskie zachowanie. Wróciliśmy do naszego campu gdzie na łące gowno gownem poganialo gowno. Trzeba było zachować duża ostrożność żeby nie wejść w niespodziankę. Zjedlismy kolacje - jak zwykle kurczak i pyszna baranine z ostrym sosem i mnóstwem białego ryżu. A na deser dostaliśmy cienki makaron z owocami i czymś w rodzaju kisielu. Wyglądało jak .... ale za to smak bardzo dobry.
Po zachodzie słońca zrobiło się ciemno jak na pustyni, rozblysly się gwiazdy i gdyby nie chlodny wiatr z przyjemnoscia spalbym pod golym niebem.
W miedzy czasie próbowałem nauczyć James'a jak robić zdjęcia w nocy bo powiedział ze się nie da. Metoda prób i błędów pokazywania na moim aparacie udało mi się wytłumaczyć co to jest czas, przesłana i iso. I teraz James siedzi na zewnątrz stuka fotki i przeżywa...ZNOWU...
A ja zabieram się do spania bo wcześnie i może wreszcie coś odespie.
Jutro czeka nas calodzienny trekking na lodowiec.